Oczywiście, że to nie stricte dowód, coś bardziej jak przeprowadzanie dowodu w sensie matematycznym: skoro to -> to tamto, itd.
Obawiam się, że jakiś bardziej ogarnięty matematyk by cię wyśmiał za takie rozumowanie. A potem stwierdził, że matematyka jest bogiem.
Zgadzam się: myśl, że w dowolnym momencie mogę "odłożyć łyżkę" przyprawia mnie o spory niepokój, by nie powiedzieć szaleństwo i bardzo chciałbym sobie ten fakt zracjonalizować, niestety nie potrafię.
A ja bym na to spojrzał z nieco innej strony, że się tak kolokwialnie wyrażę "od dupy". Oglądałem ostatnio fajny film pt. "Renaissance". Film, poza tym że bardzo spodobał mi się estetycznie i fogle, przedstawiał, ustami pewnego doktorka, bardzo ciekawą tezę, która bardzo fajnie ujmuje w słowa niektóre z moich przemyśleń.
Życie bez śmierci straciłoby sens. Bo śmierć jest tym, co nadaje każdej najmniejszej chwili głębsze znaczenie. Bo oznacza, że ta chwilka nie jest tylko kroplą w oceanie chwil, tylko jest ważna. Myślę że nie trudno znaleźć dla tego głupią przenośnię - choćby i porównać do pieniędzy - jeśli ktoś ma 1000zł na miesiąc, to każda złotówka ma dla niego wielką wartość, a jeśli ktoś ma "nieograniczone" zapasy środków na koncie bankowym, to wydaje, wydaje, aż w końcu, zupełnie nagle - ni ma czego wydawać.
Dlatego tak sobie myślę, że świadomość śmierci, świadomość skończoności ludzkiego życia, to podstawa czerpania z niego szczęścia.
Oczywiście bardzo głupio by mi było mówić coś takiego komuś kto właśnie wrócił z pogrzebu, gdzie pochował matkę, ojca, brata, siostrę, czy kochankę. Może nie dlatego, że ja miałbym jakieś wątpliwości, po prostu myślę, że ludzie w takich chwilach po prostu sobie nie radzą. I zapewne kilka słów od gościa w sukience, że tam w chmurkach są aniołki i niebo, to wszystko ma dużo większą wartość i pewniej jest w stanie pocieszyć, niż jakieś pieprzone filozofie.
Ja tam wierzę w entropię:)
A ja w anty-entropię.