Niestety w krajach anglojęzycznych nigdy nie byłem, ale ja mój angielski miałem w 100% z gier i filmów drogą (pseudo)akwizycji (bo to co w szkole to chuja dawało, zawsze z resztą byłem jednym z tych lepszych w klasie, jak nie najlepszy - zależy od klasy) i może doskonały angielski to to nie był, ale dzięki niemu dostałem się na anglistykę i teraz go doszlifowuję
BTW, wedle teorii językoznawczych i metodologicznych, których nas na studiach uczą byłbyś w stanie posługiwać się tym wszystkim poprzez próbowanie gadać z ludźmi po prostu, tylko ten proces by dłużej zajął. Za to dałby naturalniej brzmiące rezultaty, mniejszy byłby wpływ sposobu myślenia ojczystego języka na sposób myślenia z obcego języka. Chodzi o efekt, gdy rozumiesz język obcy, ale nie umiesz go zbytnio przetłumaczyć na własny - bo bezpośrednio czujesz jego znaczenie, a nie rozumiesz analitycznie przez pryzmat własnego.
Znajdź podobną książkę, to chętnie obczaję w takim razie
Kiedyś uczyłem się gry na fortepianie i tam mnie koleś skal zaczynał uczyć aby zrozumieć budowę instrumentu, czemu klawiatura taka, a nie inna itp, ale to było tyle lat temu, że nie mogę ocenić go, czy robił dobrze, czy źle, bo już nie pamiętam tego dokładnie.
Natomiast jeśli chodzi o gitarę, to też nie były kursy z neta, a u żywych ludzi.
Pierwszy właśnie był taki, jakiego opisujesz jako złego - tylko tak naprawdę ograniczał. Jego muzyka była kurewsko nudna, popierdalanie po skalach jak pojebany, pseudoshreddowanie i w chuj oklepane patenty na harmonię, aby ładnie się tylko kleiło. Może i technicznie bym się u niego rozwijał (choć mój drugi nauczyciel twierdził, że był tak naprawdę i technicznym dnem, robiącym wrażenie tylko na początkujących), ale muzycznie z pewnością nie.
Drugi natomiast co nie co teorii "w dobry sposób" znał, nawet przez jakiś czas był na studiach muzycznych, ale nie ukończył (wg jego opowieści z powodu pewnych zawirowań w życiu, nie będę jego prywatnych spraw opowiadał, a nie że był zbyt cienki na te studia, poza tym ponoć na nich tracił niepotrzebnie kupę czasu i uznał, że jak będzie chciał, to na własną rękę się tego wszystkiego też może nauczyć) i właśnie doszedł do wniosku, że pewne elementy teorii nawet warto znać, w sensie wytłumaczył mi jasno i zrozumiale jaka jest idea np za skalami, której kompletnie z poprzednim kolesiem nie ogarniałem, budowę akordów itp, ale właśnie w taki sposób, aby te podstawy podstaw rozumieć, co się robi, a nie robić na podstawie wzoru "coś" i właśnie wybijał mi z głowy uczenie się skal i głębszej teorii, starał się wytrenować mnie w technicznym opanowaniu instrumentu (ale nie w sensie do napierdalania solówek jak shredderzy, a żeby rzeczywiście umieć grać) i że nie ma co się głębszej teorii (przynajmniej póki co) uczyć, bo jeśli będę dużo różnej muzyki słuchał i grał to mając słuch muzyczny będę miał i intuicję i przynajmniej póki co styka, bo będę mógł grać na wyczucie to, co w duszy. Poza tym zarówno on, jak i
Jacek Kobylski twardo wkładali do głowy, że w muzyce najlepsze rzeczy powstają z przypadku, a nie 100% świadomego projektowania, bo to drugie prawie zawsze jest odtwórcze podług tego, co już się zna, zamiast eksperymentować i odkrywać nowe rzeczy. Np kiedyś jak tego drugiego nauczyciela zapytałem, jak to jest z ze złotą proporcją z muzyce, to powiedział, żebym nie zawracał sobie tym w ogóle głowy, bo jeśli mam intuicję muzyczną to i tak z niej korzystam.