Temat jest bardzo prosty. Nie jem tylko przed treningami, które kończę max o 11 rano. I od razu na siłownię/do dojo biorę pudło z żarciem. Żeby było śmieszniej, jak zjadłem kiedyś czekoladę przed karate, to myślałem, że zemdleję w trakcie rozgrzewki. I wolę zdecydowanie ćwiczyć naczczo. Czuję się przez cały dzień znacznie lepiej, jest większa produktywność, łatwiej jest tyłek rano na siłownię ruszyć (nie zjesz dopóki nie zrobisz treningu i nie ma zmiłuj). Nie stosuję tej zasady do wieczornych treningów karate w poniedziałki i piątki, tylko przesuwam sobie okienko żywieniowe o półtora godziny tak, by móc jeszcze zjeść po treningu. Zastanawiam się właściwie, czy traktowanie tylko dni z siłownią jako treningowych jest dobrą opcją, bo ćwiczę w sumie 6 dni w tygodniu, ale z drugiej strony cykle węglowodanowe nie miałyby wtedy sensu, bo miałbym tylko jeden nietreningowy dzień w tygodniu.