Jeżeli ktoś ma opanowany instrument do tego stopnia, że potrafi używać go beż myślenia jakby element ciała, to w czym problem odegrać co masz w głowie? Po raz kolejny, czy myślisz o tym, jak mówisz, czy po prostu mówisz (i nie chodzi mi tu o pisane teksty, a spontaniczne mówienie)?
Ale poznawanie teorii jest jak poznawanie gramatyki nowego języka - docelowo to ma wejść w poziom nieświadomej kompetencji i tam zostać na stałe.
Jeśli ktoś już opanował instrument w 100% i opanował w 100% operowanie na abstrakcji dźwięków to po co ma się czegokolwiek uczyć w ogóle? :>
To może inaczej, żeby skończyć to nabijanie postów: grałem już z teoretykami oraz z całkowitymi analfabetami teoretycznymi i to z tymi drugimi przeważnie nie dało się grać.
Szrederzy to jeszcze inna grupa, której motto to "pacz jak nakurwiam" i to jest zupełnie inne zjawisko
Inna sprawa, że teoria jest to język muzyków i po prostu wypada to znać, żeby móc się jakoś dogadywać między sobą chociażby na próbach. Kurwicy dostawałem jak musiałem pokazywać co parenaście sekund palcem, gdzie typ ma palce postawić. Jak wytlumaczysz nieteoretykowi, żeby akurat w tym momencie zagrał akordy z konkretnej tonacji np w układzie i-VI-v-VI-v-iv-III-i i do każdego dorzucił powiedzmy nonę?
Tyle z mojego obecnego doświadczenia i to dosyć jasno ukształtowało mój światopogląd. Uważam, że absolutnym minimum znajomości teorii jest znajomość interwałów, ich brzmienia i rozkładu na instrumencie.