Pierdolenie, większość mojej rodziny jest po kierunkach wydawałoby się bez przyszłości a nikt z nich na brak pracy nigdy nie narzekał (oczywiście nie w zawodzie).
To tylko potwierdza moje "pierdolenie", jak to ładnie określiłeś, bo jeśli nie pracują w wyuczonym zawodzie to można powiedzieć, że zmarnowali kilka lat na studia, które nic im nie dały. Może coś jest błędnego w moim rozumowaniu, ale jak coś mnie interesuje to chętnie sobie o tym czytam, a jeśli mam spędzić kilka lat na uczelni, gdzie oprócz rzeczy interesujących muszę wykuć też wiele takich, które zupełnie mnie nie obchodzą, to wolałbym aby ten poświęcony czas i wiedza pomogły mi w życiu w znacznym stopniu. Chyba, że nie musiałbym się martwić o przyszłość, bo np. dostałbym ładny spadek albo miałbym zagwarantowaną posadę w rodzinnej firmie. Wtedy bez problemu potraktowałbym te kilka lat studiów jako wzbogacanie wnętrza, czy poszerzanie horyzontów. Niestety takiego szczęścia nie miałem.
Na zachodzie istnieje zasada "educate, not teach" - w przypadku szkolnictwa wyższego. BA się robi po to, żeby pokazać żeś kozak i niegłupi i potrafisz zdobyć tytuł akademicki, że dajesz rade z trudnymi rzeczami, jesteś selektywny i efektywny w gromadzeniu informacji i posiadasz w chuj innych cech, bez których (na zachodzie) studiów (teoretycznie) nie dasz rady ukończyć. I studiuje się to co interesuje, co nie musi mieć nic wspólnego z tym, co chcesz robić - sam fakt posiadania wyższego wykształcenia to już pewien prestiż i wizytówka twoich umiejętności ogólnie. Natomiast po zdobyciu BA, jeśli ci się marzy kariera akademicka - robisz MA i PhD, a jeśli chcesz pracować jak normalni ludzie, to robisz kurs podyplomowy przyuczający do zawodu i wsio. To tylko w Polsce panuje przekonanie, że studia powinny jakkolwiek (a już najlepiej praktycznie, bo po co komu teoria?) przygotowywać kogokolwiek do zawodu, ogólnie myli się edukację (ogólną, rozwijanie umysłu, inteligencji, poszerzanie horyzontów) z uczeniem czegoś (trenowaniem pod konkretny zawód).
Ale fakt, że w Polsce trochę to inaczej działa, niestety. Mamy o dwa stopnie naukowe więcej, niż ci na zachodzie i "mgr" przed nazwiskiem to norma, ogólnie ludzi bez choćby licencjatu często traktuje się jak debili... bo w zależności od uczelni każdy jest w stanie dać radę "cokolwiek" ukończyć, bo trzeba i chuj (mechanizm ten sam, co z maturą, która jest normą, czymś, czego się powszechnie oczekuje, a nie "egzaminem dojrzałości", czymś mniej lub bardziej prestiżowym).
Ogólnie to wszystko to IMO wina tego, że za komuny "u nas" i "u nich" systemy były zupełnie różne, a jak się zaczęło "nasz" do "ichniego" przystosowywać, pozostawiając "u nas" pewne "tradycje" i inne elementy, to wyszło z tego gówno. +narodowe dążenie do statystyk bycia najlepiej wyedukowanym narodem w świecie, tworzenie bezwartościowej iluzji, przez którą polskie szkolnictwo wyższe ma chyba najgorszą opinię w całej UE.