Scena jest trochę zabetonowana, tzn cały czas są aktywne zespoły, które były aktywne 40 lat temu - Metallica, Priest, Maiden, Scorpions, Kiss, Motley Crue itd i to one wypełniają największe areny. Nie mówię, że to źle dla widza, ale dla grup "up and coming" już tak, bo nie mogą zająć ich miejsca w pierwszej lidze. Ot, takie NBA z którego się nie spada. Na to nakładają się kolejne pokolenia (jakieś Slipknoty itp)
Jest ciasno, więc ciężko się przebić do (metalowego) mainstreamu, więc faktycznie nie dziwi fakt, że pierwszy "profesjonalny" kontrakt podpisuje się po paru samodzielnie wydanych albumach i też dopiero wtedy rusza w większą trasę. Więc jak spojrzysz na te zespoły grające w klubach na poziomie Progresji/Stodoły, to nagle okazuje się, że ci ludzie mają po 40-50 lat.
Dodaj do tego, że zmienił się model biznesowy i przeważnie nie idzie z tego wyżyć, płyty trzeba nagrywać i wydawać za własną kasę. Doczepienie się do kogoś bardziej znanego na europejską trasę to też wydatek idący w tysiące euro, jak nie powyżej dyszki.
Ale, to nie tak że debiutanci są coraz starsi. Debiutanci w jakimś Napalmie/Nuclear Blast - tak. Nadal jest masa młodych zespołów, które grają po małych klubach, próbując się przebić i zyskać popularność, ale jest ciężko, bo konkurencja teraz to nie jest 20 zespołów w Bay Area, tylko więcej w mieście wojewódzkim. Trzeba naprawdę umieć w internety, żeby się skutecznie wypromować.
Poza tym, po co grać w słuchać czegoś nowego, skoro jest Warhammer mam srylion zespołów na których się wychowałem i 90% młodszych nie dorasta im do pięt, pozostałe może do kolan.
A jeśli chodzi o Polskę, to jeszcze kultura koncertowa. Tzn ludzie nie chodzą, nie chce im się. Szczególnie na jakieś mało znane zespoły, sam się na tym łapię- nie mam problemu z tym, żeby dygać 300km na koncert i wracać w nocy, bo słucham XYZ od 20 lat, ale pojechać na drugi koniec miasta już mi się nie chce, bo to w sumie jedyny wolny wieczór w tygodniu, może bym po prostu posiedział zawinięty w kocyk, z kubkiem herbaty i książką.
Zawsze mnie to dziwi, że zespoły, których słucham, grają po 20 koncertów w Niemczech, 2-3 w Czechach i zero w Polsce. Tzn ok, to są niemieckie zespoły, więc pierwsze nie dziwi, ale Czechy są znacznie mniejsze i argument, że po drodze do Austrii średnio do mnie przemawia, bo o Kraków/Katowice/Wrocław też można zachaczyć, jak się tak bardzo nie chce do Warszawy.