Znowu mnie naszły rozkminy i wkurw na to, że jestem jebanym tumanistą.
Genetycznie mam predyspozycje na umysł ścisły
co z resztą zauważam u siebie, problem jednak w tym, że od podstawówki z kilku nakładających się przyczyn (chujowi nauczyciele, moje lenistwo i głupota i jeszcze parę innych) konsekwentnie zjebałem sobie całą drogę rozwoju i jestem kompletna noga z matmy i fizy, o chemii nie wspominając. A humanista tak naprawdę też ze mnie żaden, literatura (a zwłaszcza poezja) to dla mnie w większości bełkot i pierdolenie. Nie bez powodu na studiach filologicznych zaciekle pcham się w językoznawstwo...
Chętnie bym teraz nawet poszedł na jakieś choćby zaoczne studia na ZUT dające lepszą przyszłość, niż nauczyciel, ale kurwa ja nawet matury z matmy, czy fizy nie byłbym w stanie zaliczyć, to co dopiero pchać się na taki kierunek :/ musiałbym chyba iść na jakiś specjalny, indywidualny kurs od podstaw, uczący mnie konkretnych umiejętności, co jest nierealne i bez sensu z wielu powodów.