Kurier zrehabilitował się przywożąc właściwą paczkę i tym oto sposobem stałem się posiadaczem kompletnie nieopłacalnej, zwyczajnej i overhyped fanaberii, jaką jest Iceman.
Zachorowałem na tę gitarę jakoś ponad rok temu, a moje bóle i cierpienia pogłębiło ogłoszenie przez Ibaneza wersji 7-strunowej. W końcu po długim i przykrym odkładaniu hajsu związanym z pozbywania się Schectera udało mi się położyć łapy na jedynym egzemplarzu z muzyczny.pl.
Pierwsza wada - NECKDIVE ŻE JA PIERDOLĘ
Trzeba się przyzwyczaić też do grania na siedząco.
Jakość wykonania jest OK, dupy nie urywa ale nie ma też jakichś karygodnych baboli. Jest po prostu w porządku. Klucze mogłyby mieć jakieś większe przełożenie.
Brzmieniowo - naprawdę spoko, w gitarze jest zamontowana para D-Activatorów i te przetworniki dobrze wykonują swoją robotę. Gada bardzo "sprężyście", nie ma może takiego zakresu dynamiki jak Skervesen, ale nie jest przecież ciężkim skurwolem z litej jesionowej dechy
bardzo, bardzo przyjemnie brzmią wszystkie trzy pozycje przystawek, a szczególnie fajnie gra się solówki. Można bez problemu skręcić bardzo zacne, lejące się brzmienie, co nieźle uzupełnia wyrób Jarkowej myśli technicznej - Lizard z VH-II gra zajebistą szklanką i bez zająknięcia naśladuje wszystkie Castery które powstały, ale takiego brzmienia się z niego nie wyciągnie.
Idę grać metal bo czarna gitara.
I jeszcze cała rodzinka: