Przede wszystkim bym dał trochę oddechu obu stronom i za (niedługi!) czas bym się umówił w neutralnym miejscu na rozmowę i próbę negocjacji. Zadbanie o atrakcyjność wizualną (oj..., to w cholerę działa...), do tego skruchę w chuj i obietnicę pracy nad problemami, które do tego doprowadziły.
Jeśli jednak nie pójdzie, czyli jest no-no 100%, to oczywiście możliwe, że zjebałeś na całej linii, ale też, że już inne ramionka grzeją wieczorem. I wtedy absolutnie szkoda czasu się spinać. Słowa mojego przyjaciela, które ratowały mnie przez ostatnie 30 lat: nie ma co płakać, że wycieczka się skończyła, trzeba się cieszyć, że była.
U mnie zaś: zauważyłem, że skończyło się babci sranie co do innych ludzi. Koleżka w pracy rzucił palenie i wyskoczył do mnie z jakimiś całkowicie nieuzasadnionymi nerwami, że wszyscy mieli wielkie oczy i potem przepraszał - ale minęło parę tygodni i już chuj. Jest milutki i ostrożny, sam chciałem jak gdyby nic wrócić do haha-blabla - ale widzę, że już nie mogę. Skończyło się zaufanie dla ludzi na starcie i na kredyt. Smutne to, ale co zrobić. Mam swoich przyjaciół, wielu od dzieciństwa, nie potrzebuję nowych ludzi. Podpadniesz, wypadasz na zawsze. Skończyło się, kurwa.