Upadek i powstanie legendywujcioBatWe w poniedziałek byłem na Soulfly. Mojemu ziomenowi, z którym przyjechałem nawet udało się zdobyć ich setlistę. Dałem sobie parę dni czasu na wybór tematu - i padło na ten

.
Otóż Max ma tak naprawdę 47 lat, a taki z niego dziad, że masakra. Ledwo łazi, praktycznie większość koncertu stoi totalnie nieruchomo, nie growluje tylko daje czystym wokalem (no, parę razy wydarł tę swoją paszczę i aż ciarry przeszły, ale musiał się w sobie bardzo zebrać), a na gicie to gra tylko prymy, lewa ręka cały czas na mikrofonie. A jak mu kostka spadnie, to tylko kciukiem mizia najgrubszą... Po prostu myślałem, że się rozpłaczę i w połowie wyjdę na zewnątrz. Za to: reszta zespołu pełna energia, ruch sceniczny (co tylko robi jeszcze większy kontrast do Maxa), grają świetnie. Młody Cavalera na garach nie to, że "radzi sobie" - to jest już bardzo dobry perkusista, żadne tam, że rodzinne układy, po prostu jest świetny. A paru w życiu przecież słyszałem/widziałem. Każdy z zespołu miał chwilę na swój popis i było cudnie. No i własnie. Nagle na scenę wyszedł sam dziadu, pardą: Max. I zaczął grać sobie i śpiewać hity, a to swoje, a to Ajronów (Ein Mejdn

), a to Motorheda i tak rozkręcił ludzi, że po prostu pełen szakunec i sympatia. W drugiej połowie koncertu zaczął ludzi angażować w okrzyki, skakanie, cyrkiel pit, wall of śmierć itd. i zrobiło jak jedna rodzina

.
Tak więc podsumowując Maksiu to mega sympatyczny - ale jednak - dziadu

i chodząca - ledwo, ale - legenda! Umie sobie dobrać muzyków, ma świetny kontakt z publicznością. Koncert miał jednak w sobie ten smuteczek, który dziś przeważył...