OK, ponieważ nawet w wątku o grubościach strun toczą się zażarte dyskusje o wyższości Fractala, albo Elevena nad DR-ką i Marshallem i odwrotnie, pomyślałem, że trzeba w końcu założyć topik, w którym obie frakcje będą się mogły napierdalać do woli. W tym miejscu proszę Yonka o wyrozumiałośc, ale chyba lepiej jest mieć wichrzycieli na oku w jednym wątku
UWAGA! DŁUGI POST! (przewiń jeśli nie czujesz się mocny w trudnej sztuce czytania liter):
Definitywnie raz na jutro zamieszczę tu moje stanowisko, w palącej sprawie cyfrowych symulacji najnowszej generacji, pod kątem użyteczności w studio (na żywo mam nikłe doświadczenia):
1. Znam je głównie pod postacią stuffu ilewena - zarówno 11R, jak i pełnych pluginów software'owych pod PT. Z Fractalem styczność miałem minimalną - widziałem go na żywo raz.
2. Nagrałem na tym 76 piosenek do TV, jak i na dema i płyty i nikt się nie skapnął, że to fake. Czasami wręcz mówili "ale, kurwa, sound!".
3. Swoboda jaką daje takie urządzenie realizatorowi jest gigantyczna: nagrywasz np. KOMPLETNIE CZYSTY ŚLAD (męka jak chuj, trzeba być niezmiernie precyzyjnym, mówimy o graniu, np. mocnego rockowego riffu CZYSTYM SOUNDEM), a potem realizator sobie z tym robi co chce - nakłada symulacje, robi reamping, cofa, odwraca etc. Efekty są nieprawdopodobnie dobre, a przy tym niezmiernie wiarygodne. Mówimy oczywiście o sytuacji, kiedy obok siedzi producent i to on decyduje jaki chce mieć sound. Autorski materiał, to inna bajka, o czym niżej.
4. Porównywaliśmy na żywo 11R do Roadkinga, na tej samej paczce, w tym samym pomieszczeniu, mało tego - mesa służyła za końcówkę, a z 11R braliśmy samą symulacje preampu DR: brzmienia NIE DAŁO SIĘ ROZRÓŻNIĆ. Wszystkie niuanse artykulacyjne i dynamika była IMHO zachowana jeśli nie w 100, to najmniej w 99,99%.
5. Takie urządzenie wspaniale nadaje się jako narzędzie do miksu - przesterami można dopalać ścieżki, nakładać efekty etc. No i nieocenione w domowych warunkach. Tu chwilowo NIC GO NIE PRZEBIJE.
ALE
Bariera MENTALNA, jaką stawia takie urządzenie jest DLA MNIE nie do przeskoczenia. Dlaczego? - Z każdego wzmaka, po dwóch minutach jestem w stanie wydobyć sensowny sound. Natomiast po 40. minutach kręcenia symulem, zaczyna mi spływać po kręgosłupie taka kropla potu – w dół do samego rowa. Zaczynam się zastanawiać CZY NA PEWNO DOBRZE UKRĘCIŁEM. Przestaję „słuchać”, zaczynam „patrzeć”. Literki na wyświetlaczu zlewają mi się w jeden kształt. Spłyca mi się oddech i mam ochotę rozjebać racka na kawałki za pomocą stojaka do gity. Mam wrażenie, że wiosło zaczyna mi pierdzieć i popiskiwać, zamiast grać. Zaczynam dodawać 12 bezsensownych efektów, BO MOŻNA. W efekcie wychodzi mi jedna wielka dymiąca kupa.
Mimo KOLOSALNEJ, obiektywnej przewagi symula nad realnym wzmakiem (kompaktowość, liczba zastosowań, wszystko w jednym miejscu etc) – nie ma siły, żebym go sobie kupił, chyba że z miłym, niedużym informatykiem na pokładzie. Pojutrze, być może oczywiście zmienię zdanie, ale chwilowo moja płytka percepcja rzeczywistości mi na to nie pozwala.
Zapraszam do dyskusji, tylko se krzywdy nie zróbta.
Vr00