Takie mam spostrzeżenie, że o "sukcesie" przesądza wielkość populacji i utrwalone przez czas i tradycję, normalne stosunki społeczne w danym kraju. Oczywiście na myśl od razu przychodzą mi Stany, gdzie "dobry" artysta "niszowy" sprzedaje 200 tys. płyt i ma wierne grono wspierających go fanów, których stać na to, żeby kupić płytę i wydać 20 baksów na koncert. I sobie spokojnie żyje utrzymując się z tego co robi dość godnie.
pozdro
Tzn. niekoniecznie jest aż taki miodek w niszach, bo w Stanach wiedzą dobrze co to Crowbar i Hatebreed, a pierwsza płyta z tego związku, czyli Kingdom of Sorrow, była na Bilbordzie, było promo, było tour itd., i poszła w
50 40tys. egz. - a chłopcy byli bardzo zadowoleni. Ale nie o cyferki tu chodzi w sumie, tylko o to, że Vróó ma rację, że chłopaki żyją godnie (jak na nasze warunki i przeciętnego Amerykańca), choć niestety absolutnie nie jak gwiazdy. Nawet Slayery nie są bogaczami mierząc: gwiazda-gwiazda w Ameryce. Meta - to już tak.
Ed: a mie się przypomniało:
