Autor Wątek: Czego w życiu nie polecicie? ;)  (Przeczytany 14676 razy)

Offline wrobelsparrow

  • Pr0
  • Wiadomości: 1 749
  • "Where can you go from there? Where?"
Odkopuję, bo aż mnie normalnie do teraz telepie. Trudny temat, ale uważam, że trzeba rozmawiać i uświadamiać, bo potem żale, pogarda i nieporozumienia. Tym bardziej że słyszałem że coraz częściej indoktrynują w szkole, pis jebany. Robię to bardziej z nudy, niż z obowiązku, ale przestrzec muszę, bo plaga czytelnictwa zatacza coraz szersze kręgi.

Bracia Karamazow/Biesy/Zbrodnia i Kara/Anna Karenina, Fiodor Dostojewski
W zasadzie jest to jeden grzyb po którą z tych cegłówek sięgniecie w przypływie niczym nie uzasadnionej desperacji. Każda, od tak zwanego szeregu tygodni, figuruje na pierwszych miejscach bestsellerów w kategorii „kurwio nudne o niczym”. Powodujące atrofię wyobraźni powieści Jerzego Pilcha, to przy tym rollercoastery akcji.

Żeby nie przedłużać: powieść „Bracia Karamazow” w zasadzie nie wiadomo o czym jest. Generalnie - „człowiek pogryzł psa”. Łażą, perorują, ktoś tam morduje swojego starego, zastanawiają się, wznoszą okrzyki, kwękają. Simpli emejzing.

W „Biesach” natomiast, literacki odpowiednik Ryszarda Petru przez milion stron szykuje nihilistyczną rewolucję. Kibicuje mu czterech ruskich spiskowców i jakaś dupa, czyli dokładnie jak w Nowoczesnej. Akcja ślimaczy się jak kolejka w Biedronce i ma miejsce pod koniec XIX wieku na jakimś totalnym zadupiewie. Dyskografia Bucketheada jest bardziej porywająca.

„Zbrodnia i kara” - tytuł nieprawdopodobnie mylący fonetycznie, bo gdzieś w połowie tego krówska uzmysławiamy sobie, że popełniający tytułową zbrodnię bohater wcale nie ma na imię Ikar. Główny wątek książki, mógłby posłużyć za temat sensacyjnego programu na Polsacie: pijany student zabija siekierą dwie staruszki, bo nie ma na wódkę. Autor dodatkowo pogrąża się warsztatowo, ujawniając nam tożsamość mordercy NA SAMYM POCZĄTKU tego czytadła, po czym do samego końca nie ma żadnego twistu (!). Brawo panie Dostojewski! O dobrym kryminale najwyraźniej nie masz bladego pojęcia.

„Anna Karenina” - ochajtana karyna wielce zdziwiona społecznym ostracyzmem spowodowanym ciuraniem się na boku z ruskim hipsterem (LOL). Na końcu rzuca się pod tramwaj, albo eskaemkę, nie pamiętam już dokładnie. Podczas czytania chcemy zrobić dokładnie to samo. Interesujące jak miękki pokrowiec od Schectera. Strzela chuj na sam widok napisów.

Czytając te dzieła, mamy wrażenie zaglądania w rozpaczliwą otchłań archetypicznej nudy. Autor sili się na nobliwą powagę i biorąc pod uwagę jego kacapskie pochodzenie daje to literacki efekt "szympansa w smokingu". Twórczości Dostojewskiego radzę unikać, podobnie jak książek jego największego konkurenta - Tołstoja - z którym ten pierwszy ma beef o tytuł „Most Boring Writer Ewer”. Dzieła tego drugiego zbekował nawet Woody Allen, co o czymś świadczy.

Peleton niewartych wspomnienia klasyków literatury radzieckiej goni „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa, ale fabuła jest dodatkowo zbyt zakręcona, żeby wytłumaczyć na spokojnie co się dzieje, dlatego „Mistrza i Małgorzatę” można odpuścić sobie od razu. Seryjnie zainteresowanym nadmienię, że jest o jakimś kocie. Miało być cute, a wyszło sucho jak sto chuji. Meh...

Gra w klasy, Julio Cortazar/Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez.
Już sam gatunek - „powieść eksperymentalna” - sugeruje wielką chujnię z grzybnią. I takąż jest, bo któżby chciał zjeść np. "sernik eksperymentalny" z majonezem i śledzikiem po giżycku w nutelii i popiciu wodą po ogórkach? Podobne sensacje pojawiają się po strawieniu DOWOLNEJ książki z kręgu literatury południowoamerykańs kiej, a dwóch wymienionych - w szczególności.

Przez niepoliczalną ilość stron mamy wrażenie ewidentnego walenia w rogi, które ma na celu kompletne rozmontowanie orientacyjne czytelnika. Cała ta „literatura iberoamerykańska”, to tacy Dostojewscy dla przyjebanych, bo przeczytajmy co o „Grze w klasy” ma do powiedzenia nieoceniona Wikipedia:

„Sugestywny obraz żyjących w Paryżu młodych intelektualistów, spędzających niezliczone wieczory na spotkaniach w ciasnym mieszkaniu 4 na 3,5 metra. W dymie papierosowym i oparach alkoholu słuchają oni jazzu, starego bluesa i muzyki poważnej oraz toczą niekończące się metafizyczne dyskusje o Klee i Mondrianie, Awerroesie, Dizzym Gillespie i Bessie Smith, zawiłościach języka i chińskich torturach.”

Jak widać wymarzone wręcz warunki do biedroniowania, więc to się nie może dobrze skończyć. W dodatku oryginał chyba po argentyńsku czy tam hiszpańsku, więc już w ogóle...

O ile jeszcze część rozdziałów w „Grze w klasy” można sobie za radą samego Autora odpuścić, tak w przypadku „Stu lat samotności” pisarz bierze srogi odwet na naszej cierpliwości, bez litości chłoszcząc nas kompletnie bzdurnymi wydumkami w stylu: wszyscy bohaterowie powieści są cały czas spękani, że im wyrosną świńskie ogony, jakaś laska pilnuje jakiegoś drzewa, zakręceni wieśniacy przyczepiają wszędzie karteczki post-it, żeby zapamiętać najprostsze rzeczy itp. No szał po prostu pizdy.

Światełko w mrocznym tunelu nudy mruga do nas przez chwilę, kiedy wybuchają jakieś zamieszki, czy tam wojna. Niestety – wszystko co dobre szybko się kończy i potem jesteśmy skazani na obcowanie z bezmyślną pseudo-papką czytelniczą, która nic konstruktywnego jeszcze nikomu nie dała. Gdyby „Gra w klasy” i „Sto lat samotności” ukazały się trochę wcześniej, z pewnością byłyby na top-liście Hitlerjugend do spalenia podczas radosnych marszów z pochodniami. Omijać jedno, drugie i trzecie.

W poszukiwaniu straconego czasu, Marcel Proust.
Dwa słowa: ja pierdolę! Nikt, ale to absolutnie nikt się nie spodziewa z czym przyjdzie mu się zderzyć sięgając po tę kobyłę. Objętościowo spokojnie dorównuje nieludzkiej serii o "Harrym Poterze", albo "Grze o tron", choć uczciwie trzeba przyznać, że jest mniej pedalskie. Tyle dobrego.

Przysłowiowa męka panieńska, która towarzyszy czytaniu powoduje chęć zadzierzgnięcia się wymiocinami, z braku innego wyjścia. Dwa lata z kiziorami w Sztumie, to kusząca propozycja, w porównaniu z perspektywą przebrnięcia przez tę gargantuiczną ilość literackiej dyzenterii o niczym. Przy czym pozytywnym aspektem czerwonki jest fakt, że często kończy się śmiercią pacjenta, natomiast po przeczytaniu WPSC, trzeba jakoś z tym żyć. Nie jestem w stanie napisać o czym to jest - bo nikt nie jest. Gdy oświadczyłem, że to przeczytałem, moja polonistka wezwała starych i zasugerowała natychmiastowe oddanie mnie do okna życia. Marcel Proust - not even once.

Władca pierścieni, J.R.R. Tolkien
"Władca pierścieni" jest nieudolną zrzynką z "Gry o tron", tyle że dla jeszcze większych i bardziej infantylnych przygłupów. Opowiada z grubsza o tym samym co gimbo-saga Georga Martina, tylko bardziej rozwlekle i jakby wyblakle. W odróżnieniu od "Gry o tron" - która jest właśnie w porzo napisana, żeby każdy pokemonojebca zakumał i mu się wydawało, że lepiej nie można - "Władca" napisany jest dziwacznym, stylizowanym językiem: ni to staropolskim, ni to chuj wi jakim. Żeby było smutniej, angielski oryginał jest podobnie popiżdżony, że aż w ryju cierpnie. Do tego jeszcze pojawiają się wstawki ze zmyślonych języków, których używają te wszystkie tam krasnoludki, gremlinsy i wojowie.

Rachityczna akcja "Władcy" polega głównie na tym że ekipa zwaflowanych młodych chłopców gdzieś łazi... łazi... łazi... łazi... i łazi po jakichś wichurach, bo jednemu nie podoba się pierścionek, który dostał od jakiegoś wujka. Poza tym bohaterowie co chwila wypłakują się w cieplackich ramionach swoich ziomów. Jest też stary, obleśny, pomarszczony od pedofilskich fantazji, latający z ptakiem zbok ze swoją magiczną "laską", są prężne mięśniaki w obcisłych rajtuzach z mieczami gotowymi zawsze do akcji, wszystko kończy się wielkim gang-bangiem w postaci wyjebanej w kosmos parado-bitwy, a jedyna postać żeńska wygląda jak hetero-przykrywka Kuby Wojewódzkiego. Zasadniczo "Akademia Pana Kleksa" x 10 do kwadratu. Nadmienię jeszcze, że w pełnej napięcia scenie na samym końcu, jeden spocony ziom odgryza drugiemu palec z podjarki. Także tego...

Jeśli więc chcecie wywołać w sobie patologiczne zaburzenie osobowości na tle seksulanym, to zachęcam do sięgnięcia po "Władcę pierścieni", najlepiej jeśli jesteście jeszcze w młodym wieku. Jeżeli natomiast zadowala was zwykła, siermiężna postpegieerowska homo-akcja, to po treningu crossfitu wystarczy obejrzeć z kolegami film.


TLDR;)