O jakiejś "wybitnej" performerce, która lata centralnie z gołą dupą i cycami rzygając mlekiem (mam nadzieję), które potem zlizuje z podłogi bogu ducha winny pies.
Eksploruje granice pomiędzy byciem i nie-byciem, oraz ciężką do określenia przestrzeń permanentnego partycypowania w płynnej całości.
Kiedy widzę takich pojebańców, a potem czytam wypociny nie lepszych "krytyków", to normalnie budzi się we mnie talib.
Tutaj fragment głembokiej tfurczości, ja jebe - już sobie wyobrażam co musi odpierdalać na chacie:
Kurwa, ostatnio w środku nocy zamiast lecieć do kibla mogłem się porzygać na płótno. Byłbym artystą.