Z jedną różnicą - ładnie zrobiona to była I i fragmenty II, z kadrami jak z NationalGeographic. III to straszny chaos i wszechobecny fotoszopizm. Takie wszystkie sceny napierdalatorni z całego "LoTR" zebrane w jeden film.
Ale nic straconego - po lekko nieświeżym fast foodzie na początek dnia, popołudniem przyszedł czas na coś naprawdę niezłego. Z tym, że nie na każdy smak. Mianowicie:
KSIĘGA ŻYCIA (BOOK OF LIFE) - teoretycznie to wyjdzie z polskim dubbingiem* za bodaj 3 miesiące, ale... czy wyjdzie? Po obejrzeniu obawiam się, że jeśli nawet, to trafi do mniejszych kin w ilości jednego seansu dziennie, w małych salach i debilnych godzinach. Why?
A przez 1. temat, czyli śmierć (jak to, w "bajce"?!?!?) widzianą tak, jak ją traktują w Meksyku. Czyli dla przeciętnego korniszonożercy w sposób cokolwiek pierdolnięty
2. formę - rozbuchaną, przejaskrawioną, z kreską mocno odbiegającą od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni przez "hity kinowe". Zresztą:
Co prawda koniec mógłby być nieco mniej disnejowski (jednak!) ale i tak jestem mocno usatysfakcjonowany
*chociaż jeszcze słówko o dubbingu - obawiam się, że krajowe sepleniacze zjebią ten film, niepotrzebnie go upupiając. No bo przecież "dla dzieci"