Ode mnie:
Właściwie zawsze grałem na strunach numer grubszych niż standard - za czasów E 10-52. Potem miałem problem bo ze zmianą skali (25,5 > 24,75) i stroju (E > C#) chciałem przy okazji zmienić nawyki bo się naczytałem że "lepiej cieniej" bo to feeling i lepsza kontrola i dynamika i sratatata... No to się zaczęło 12-54 (za cienko na dole), potem 13-56 (za twardo na górze), w końcu trafiłem na sety 12-56 ale ciągle coś mi nie siedziało...
W końcu kupiłem od Monda składane sety EB 13-60 ale do grania niżej. Z tym że strój H mnie bardziej wkurwiał niż cieszył i raz czy drugi potrzebowałem na chwilę wrócić do C# i... podciągnąłem set zamiast go zmieniać. I co?
I KURWA JAKIE TO TWARDE! Ale po chwili - jest mięcho. Jest power. Można mocniej przyjebać bo się nie odstroi. A że jestem, jakby nie patrzeć, gitarmenem właściwie typowo rytmicznym, to nie potrzebuję włosów anielskich do 1,5-tonowego podciągania, półminutowych hemmeringopullofów, czy wywijania flojdem. Grało mi się po prostu lepiej. A że przy okazji mam mniejszy wpływ na dynamikę gry i nieco tracę na technice bo muszę bardziej siłowo trzymać struny i je tak samo uderzać? Sram na to

W wielkim skrócie - lepiej grubiej i mocniej napięte niż cieniej i flakowato
