Jako wieloletni fani najagresywniejszych odmian metalu oraz wielbiciele gitar extended range, które w połączeniu ze wzmacniaczami typu "high gain" pozwalają osiągnąć to cudowne brzmienie, które tak wielbimy, postanowiliśmy przetestować tak typowy dla tego rodzaju brzmień zestaw - Fender Jeff Beck Signature Stratocaster i Fender Vibro Champ Amplifajer '74.
Po wyjęciu gitary z futerału uderzył nas (Zorro & Wróbel) brak siódmej struny, której nieobecność Zorro próbował zniwelować obcięciem sobie małego palca nożem marki Gerlach. Niestety, tandetne wykonanie poniemieckiego noża, dało o sobie znać - nóż nie był wstanie przekroić tkanki kostnej, co wyklucza go w zastosowaniach heavymetalowych. Pozostało zdać się na improwizację. Oprócz braku najgrubszej struny, zaskoczyła nas także nieobecność cenionych przetworników EMG HZ. Zamiast nich, w gitarze znajdują się tandetnie wykonane podróbki humbuckerów. Dla niewprawnego oka wyglądają identycznie, natomiast oko eksperckie natychmiast zauważy brak drugiego plasticzka i obudówki z dzyndzelkami. Strzeżcie się podróbek!
Brak mostka ruchomego (łami) Floyd Rose Tremolo, to kolejne ewidentne niedopatrzenie producenta, że nie wspomnimy o niewystąpieniu główki typu rewers. Malutkie literki w napisie "Made in U.S.A." także nie wzbudzają przesadnego zaufania. W markach z wyższej półki (Schecter, Cort, LTD) literki są duże i czytelne, nie pozostawiające złudzeń co do profesjonalnego zastosowania instrumentu.
Wydaje nam się także, że gryf w neck socket'cie jest zbyt ściśle spasowany, co utrudnia wykonywanie zabiegów artykulacyjnych, jak bend, vibrato etc. Takie rozwiązanie trąci nieco prowizorką.
Brak transparentnego lakieru w kolorze szerry uniemożliwia ocenę z jakiego drewna wykonano body korpusu. Miejmy nadzieję, że producent nie oszczędzał przynajmniej w tym wypadku i zastosował tak cenione wśród masterbulshiterów drewno lipowe.
Kompletnym nieporozumieniem jest zastosowanie trzech potencjometrów, wszak mamy tylko jedną wolną rękie i możemy kręcić tylko jednom gałkom na raz.
Kolejna pomyłka to futerał, który jest twardy i kanciasty. Znacznie lepszym rozwiązaniem byłby poręczny ortalionowy pokrowiec, który zdecydowanie ułatwiłby transport w autobusach PKS, a w chłodne wieczory mógłby dostarczyć ciepła.
W przeciwieństwie do zawodowych instrumentów typu Epiphone G-400 gitara opuszczona z wysokości jednego metra poleciała na dupę. Po tym eksperymencie Elwira stwierdziła, że ubiera się i idzie na chatę. Kolejnych prób nie przeprowadzono z powodu braku rezerwowej dupy. Grażyna wprawdzie obiecywała, że przyjedzie, ale wystawiła nas do wiatru.
Największy jednak niesmak wzbudził w nas setup instrumentu. Otóż gitara po wyjęciu z futerału nastrojona była w wysokim E. Jedyne pocieszenie z tego, to fakt, ze piskliwy ton gitary wypłoszył z pomieszczenia nieproszone owady i małe ssaki. Szybkie przestrojenie wiosła do dżiz/as sprawiło, że odzyskaliśmy nieco humor.
Przejdźmy do wzmacniacza.
Mając w świadomości fakt, że mamy do czynienia z siedmiowatowym, lampowym monstrum spodziewaliśmy się solidnych rozmiarów fullstacka. Na posterach ze słynnym endorserem J. Kachynskym wzmacniacz prezentował się imponująco, okazało się jednak, że jest to micro quazi-para-fullstack. No cóż, jak głosi stare powiedzenie: reklama dzidą handlu. Ale co tam rozmiar? Żona Wuja Batmana mówiła, że nieistotny. Rozpoczęliśmy zatem testy nie bacząc na przeszkody.
Po włożeniu kabla do lewej dziurki wzmacniacz nie odezwał się zbyt głośno. Okazało się, że nie był to wzmacniacz. Po ponownym załączeniu korków udało nam się zlokalizować właściwy otworek. Kolejny minus za kiepską intuicyjność obsługi. Pierwsze wrażenie jednak bardzo pozytywne. Po przełączeniu wajszki stendbaj, znów jednak rozczarowanie zagościło na naszych twarzach. To nie była Mesa znana z nagrań choćby Morlin Mienson, Madzideszcz, Kuul, czy symulacji Linesex. I znowu pizda, za przeproszeniem we wsi. Pan John Fender nie umie jednak robić sprzętów. Jedyny plus za wesoło rozbłyskujące w takt walenia w struny lampy. Lewa pulsuje przyjemnym ciepłym czerwonkawym światłem, natomiast prawa bladoniebieską poświatą. Daje to przyjemny efekt kultowego kolorofonu marki Zurit, doskonale sprawdzający się w dyskotekowych groove'ach a'la Porn z płyty "Swallow me, leader!" i newschoolowych djentach typu Caloryphery.
Podsumowując w czterech słowach: Kąplet Fendera sprzedam tanio, lub zamienię na deskorolkie.
Videłotest:
Buziaksy - Wróblo i Zoro