Ten tekst napisałem chyba jeszcze w czerwcu, ale najpierw odwlekałem zrobienie zdjęć, a potem zupełnie zapomniałem (do dziś). Mam już tę gitarę kilka miesięcy i prawdopodobnie jeszcze trochę ze mną zostanie, więc najwyższy czas ją zrecenzować. Panowie i Panie, przed Wami mój Fender „Monty”. Gitara oryginalnie była japońskim Fenderem Stratocaster 62’ Reissue wyprodukowanym w fabryce FujiGen w 1990 roku, ale jak widać gołym okiem - została poddana kilku modyfikacjom.
Pierwszą z nich jest nietypowe wykończenie - oryginalnie czarna - została ręcznie przemalowana w pracowni pod Wrocławiem (której nazwa wypadła mi z głowy). Nawiązuje ono do słynnego stratocastera w kolorze Fiesta Red, który został przemalowany przez Jimiego Hendrixa białym sprayem oraz lakierami do paznokci. Tego samego dnia, gdy zmieniono wygląd instrumentu, bóg gitary złożył ją rytualnie w ofierze bogom rocka w trakcie swojego legendarnego występu podczas festiwalu Monterey Pop. Mija w tym roku równe 50 lat od tego wydarzenia, które na zawsze zmieniło historię muzyki rozrywkowej i zachodniej popkultury. Nie jest to w 100% wierne odwzorowanie odcieni koloru oryginału, co w połączeniu z tym, że zostało wykonane odręcznie sprawia, że "Monty" zyskuje indywidualny charakter.
Drugą jest zmieniony układ elektroniki na wysokiej jakości potencjometry CTS w układzie głośność i dwa pokrętła zmiany tonu, dodany kondensator Orange Drop oraz pięcio-pozycyjny przełącznik przetworników i gniazdo amerykańskiej produkcji Fendera. Przetworniki zostały wymienione na (nawiązujący brzmieniem do wspomnianego gitarzysty) zestaw Custom Shop 69’ Reissue. Wisienką na torcie jest zmieniony układ tremolo na Wilkinson ze stalowym blokiem. Poza tym mamy do czynienia ze standardowymi kluczami typu Kluson wspartymi dla lepszej intonacji pojedynczym drzewkiem dla dwóch najcieńszych strun. Palisandrową podstrunnicę typu slab zdobią lekko pożółkłe kropki oraz przecinają niskie progi typu vintage. Korpus został tradycyjnie wykonany z olchy, a gryf z klonu. Pozbawiony jest (znanego choćby z modelu 57’) palisandrowego paska 'skunk stripe’ - pręt regulujący jego naprężenie znajduje się po stronie korpusu.
Gitarę kupiłem wyregulowaną do stroju E standard na strunach 10-52 i tak już została, jedynie zmieniłem struny z Ernie Ball Slinky na D’Addario NY-XL, co bardzo pozytywnie wpłynęło na głośność i atak tego instrumentu. Jak to stratocaster, nie jest to wybitnie głośna gitara, ale odzywa się zaskakująco równo dla wszystkich strun z lekką przewagą środkowego pasma. Na grywalność znacząco wpływają niskie progi, do których musiałem się przyzwyczaić, choć nadal muszę szczególnie uważać przy podciąganiu dźwięków. Radius podstrunnicy to 9.5”, czyli wspaniały półśrodek między klasycznym 7.25” a Gibsonowskim 12”. Przy relatywnie niskiej akcji można bez obaw podciągać dźwięki tak, by nie wygasały, a granie akordów jest czystą przyjemnością. Profil gryfu to standardowe, Fenderowskie „C” - dla wielu osób synonim tego, jak pozornie proste rozwiązania bywają najlepsze. Przy moich średnio-dużych dłoniach komfortowo pozwala tłumić bądź grać dźwięki również kciukiem, na modłę właściciela pierwowzoru tej gitary.
Jest to mój pierwszy stratocaster, choć oczywiście miałem już wcześniej do czynienia z tymi gitarami w wielu ich odsłonach. Po podłączeniu do wzmacniacza od razu słychać olbrzymią dynamikę przetworników Custom 69’. Byłem nastawiony na to, że magnesy typu single-coil będą wymagały trochę bardziej przemyślanej pracy prawej ręki przy grze, ale i tak zostałem solidnie zaskoczony. Jeśli chodzi o moc, to są względnie słabe - dla porównania - gdy mój Hagstrom (posiadający przetworniki typu PAF) przesterowuje wzmacniacz przy gainie na godzinie 9., to Fender przy równie "ciężkiej ręce” wymaga podkręcenia go na godzinę pierwszą, powyżej połowy zakresu. Wielką pomocą okazał się być Dyna Comp od MXR, którego regularnie używam, by nieco wyrównać i pogrubić brzmienie gitary, szczególnie przy jednoczesnym użyciu efektu typu chorus (Voodoo Lab Analog Chorus).
Przetwornik przy mostku jest ewidentnie jaśniejszy i bardziej krzykliwy od reszty - jego brzmienie bardzo mi się kojarzy z brzmieniem Johna Frusciante (np. w „Can’t stop”) - ma lekko wycięty środek z mocno zaakcentowaną górną częścią pasma. Środkowy przetwornik jest już bardziej stonowany, nieco bardziej mięsisty, ale nadal akcentujący szklaną górę nad resztę pasma. Gdybym miał z nim skojarzyć jakieś brzmienie, byłoby to „Good love is on the way” Johna Mayera. Jeśli ktoś by szukał brzmienia Erica Claptona - może to coś w stronę jego Brownie, ale są lepsze zestawy przetworników, jeśli komuś zależy konkretnie na brzmieniu Claptona. Jest to moje najmniej ulubione ustawienie - zdecydowanie częściej korzystam z przetwornika przy gryfie, który podobnie jak ten przy mostku idealnie trafia w brzmienie Johna Frusciante z albumów „By the way” czy „Californication” (tutaj warto przywołać choćby „Dani California”). Jimi Hendrix był akustycznym wzorem dla wielu wspaniałych gitarzystów (nie tylko Johna Frusciante) i bez dwóch zdań, to do ich bratnich dusz skierowane są te przystawki.
Jeśli już o tym mowa, nie sposób nie wspomnieć o najważniejszych z tej perspektywy pozycjach 2. i 4. Połączenie przetwornika gryfowego i środkowego od razu przywodzą na myśl klasyczne brzmienia „Lenny” Steviego Ray Vaughana czy „Little Wing” Jimiego Hendrixa. Te przetworniki to powinien być swoisty ‚benchmark’, uniwersalny punkt odniesienia dla tzw. „dzwonu”, którego wiele osób szuka w stratocasterach (podobnie jak wiele osób nie znosi). Niesamowita klarowność i artykulacja idą w parze z błyskawicznym atakiem każdej struny. Gdy środkowy przetwornik połączymy z mostkowym, oczywiście na myśl przychodzi Mark Knopfler, jak i po włączeniu chorusa oraz kompresora Andy Summers czy jego bardziej znany na naszym podwórku naśladowca, Jan Borysewicz.
Oczywiście nie są to przetworniki idealne - fakt, że nie są wykonane w technice RWRP sprawia, że lubią szumieć w każdej pozycji. Wspomniana dynamika sprawia, że dla wielu osób mogą być wręcz niegrywalne bez wspomagania ze strony jakiegoś kompresora. Oczywiście nie nadają się do brzmień hi-gain, za to (jak to single) całkiem fajnie zgrywają się z wieloma fuzzami (co też idzie w parze z dużą ilością szumu). Szkoła grania, która mi jest ostatnio najbliższa, to pokolenia gitarzystów, które wychował Hendrix - poza nim samym - Stevie Ray Vaughan, John Mayer, Mark Knopfler, John Frusciante, Andy Summers, Philip Sayce, Jan Borysewicz, etc. Wszyscy oni mocno inspirowali się jego brzmieniem, więc ten zestaw przetworników jest dla mnie w tej chwili Złotym Graalem.
Podobnie sama gitara dla wielu może się wydawać kiczowata czy paskudna. Innych może odstraszyć mało wyścigowy profil gryfu, przetworniki single-coil czy tylko 21 progów. Do mnie trafiła w samą porę, kiedy jej potrzebowałem jako inspiracji do tego, by grać i tworzyć. Jest wspaniałym nawiązaniem do tradycji, rewolucji artystycznej Jimiego Hendrixa czy choćby mojego ulubionego wykonania „Slow dancing in a burning room” w Nokia Theater (dziś znanym jako Microsoft Theater) w Los Angeles. Mam gitary, które są z racjonalnego punktu widzenia lepsze pod każdym względem - bez niemal żadnej korekcji wyróżniają się w rockowym mixie, są bardziej uniwersalne brzmieniowo, mają dłuższy sustain, więcej progów, są lżejsze, lepiej wyważone, mają o niebo wygodniejsze progi jumbo... ba! Ja na nich po prostu lepiej gram. Ale to ta gitara daje mi to uczucie bycia częścią czegoś większego - kulturowego spadku wszystkich wymienionych wcześniej muzyków. I to dzięki niej mam znowu ochotę siąść i ćwiczyć granie zamiast o nim pier*olić na forach.