Moja żona 4 lata temu zaszła w ciążę, dość szybko, bo Jonasz miał 7 miesięcy, był jeszcze przy piersi... żona pojechała do ginekologa, ten zrobił wszystkie badania, USG, i powiedział, że nie ma żadnych szans na urodzenie dziecka, bo 70% miejsca dla rozwoju płodu zajmuje skrzep, jedyne co może zrobić, to przepisać tabletki wczesnoporonne, żeby uniknąć ewentualnych powikłać (nie będę wymieniał całej listy). Żona wróciła do domu, opowiedziała mi o wszystkim, a ja powiedziałem, że może te tabletki zwrócić lekarzowi, niech posłodzi sobie nimi herbatę... Jako osoba wierząca, powiedziałem do Kasi, że to Pan podtrzymuje wszystko słowem swojej mocy (Hbr 1,3), i to On zdecyduje czy dziecko się urodzi, i jakie się urodzi. Kasia krwawiła jakieś 3 tygodnie, i na końcu wyleciał z niej duży skrzep. Będąc pewna, że poroniła pojechała znów do ginekologa, żeby ewentualnie oczyścić pozostałości, żeby uniknąć jakiegoś zakażenia... i co?"Niemożliwe, stał się cud, dziecko jest w pełni rozwinięte, a to co z pani wyleciało to krew, która znajdowała się w łożysku". Dlatego Miłka ma na imię Miłka (zdrobnienie od Bogumiła). Jaki z tego morał? Spoiler Rozdmuchujecie tu dylematy, które nawet was nie dotyczą... znajcie miarę.
Pozostaje pogratulować pozytywnego rozwiązania. Co do zawartości spoilera, pomimo całej swej świątojebliwości, nie wiesz, kto i co w życiu przeszedł, więc z góry nie oceniaj.