Mały gig rokendrolowy w kluboknajpowym pomieszczeniu o powierzchni może 30 metrów kwadratowych, na zbitej z płyt osb "scenie" wielkości znaczka pocztowego (choć pewnie seria "Papież przemierza Tatry" miała większy format) z akustyką rodem z toalety wyłożonej do sufitu płytkami ceramicznymi, z nagłośnionymi jedynie drzymordami oraz stopką, ze wzmakami stojącymi na krzesłach (krzywo) i hi-hatem dzwoniącym (tuż przy dupie), ze struną zerwaną w Malparizonie w drugim kawałku i resztą dokończoną na stratozwierzu marki Hohner czy inny Hoerman Goering (posiadającym gryf, przy którym staro-gibolskie przywodzą na myśl profil niewinnego dilda dla nieśmiałych zakonnic), na którym nikt nie grał przez 2 lata (swoją drogą - świetne wiosło), z niedopitym piwem bezalkoholowym, którego picie powinno być zakazane...
A dlaczego mię to cieszy? Bo nic tak nie cieszy, jak granie z ekipą. Choćby nic nie było słychać, wzmaki stały krzywo, a struny się rwały. Ot, tyle Wam powiem