Z mojej perspektywy to wygląda tak:
Miałem dziesięć dni wolnego. Przez ten czas musiałem przyjść pięć razy odbębnić półtorej godziny pisząc egzaminy. Idę na nie oczywiście nieprzygotowany, bo cały semestr nie chodziłem na wykłady/omijałem nudne ćwiczenia. Ze świadomością, że nie spędziłem ani minuty przy książkach czy zeszycie minęły mi te dwa tygodnie, a ja mam pełny pozytywnych ocen index. To mnie właśnie cieszy, szczególnie jak widzę miny zawistnych srak, oburzonych, że ja zaliczyłem a one mają problem. Oczywiście każdy egzamin trzeba opić, więc najgorsze w tym wszystkim jest tylko wstawanie na kacu na kolejne egzaminy
Powodzenia chłopaki