U mnie "przygód w pracy" ciąg dalszy...
W poniedziałek (jak napisałem), dowiedziałem się że na papiurze do UP brak jednej pieczątki. No to zaniosłem na swoją nockę ten papiur, plus drugi wypełniony in blanco na wszelki wypadek gdyby podpisywała inna osoba. I teraz wypadki w kolejności chronologicznej:
- wtorek rano: przedstawiłem sprawę dwóm kierownikom, oczywiście obiecali zanieść do biura, bo w sumie tylko o to chodziło (reszta była przeze mnie dopisana na dołączonej kartce bo ludzie to idioci i lepiej trzy razy wszystko tłumOczyć
),
- wtorek wieczór: widzę się wreszcie ze swoim właściwym kierownikiem (czyli już trzecim) a on że o niczym nie wie. No i zaczynamy sprawdzać biurko, a moje papiery leżą jak leżały.
po raz kolejny,
- środa wieczór: dowiaduję się że papiur został prawdopodobnie (!?!?!?!) wysłany do siedziby formy w Mysłowicach. Bo "tu mi nikt takiej pieczątki nie da". Ja na to że potrzebuję na piątek. A kierowniczek skurwysynek do mnie "kiedy ja się z tym obudziłem". No myślałem że zajebię... Tydzień przed czasem jebany idioto, ale ani ty ani inni idioci nie interesują się swoim pracownikiem bo po co? Bo to jest za trudne przybić JEDNĄ PIECZĄTKĘ,
- środa w nocy: inny kierownik chyba się bardziej przejął i dał mi numery do osoby z którą mam się kontaktować. Dostał je na maila od takiej pierdolonej flądry która u nas POWINNA się tym zajmować, ale zlała sprawę. Wiem bo widziałem tego maila i wprost było "od teraz zajmuje się tym pani X",
- czwartek rano - wracam do domu, mówię Mojej
co o tym myślę i że najchętniej bym o wszystko za miesiąc (wtedy kończy mi się umowa) olał, i mam sajgon bo się zaraz zaczyna "a jak my sobie damy radę",
- czwartek 13:00 - wstałem po 5ciu godzinach snu po to żeby się dodzwonić do pani X w godzinach jej pracy, i oczywiście nie mogę bo po co?
Do tego jestem wyjebany jak papieskie sandały bo tym zapierdolu, chyba najwyższa pora podjąć męską decyzję i jednak "trochę pozmieniać" własne życie.