Poniższa jakże wzruszająca historia będzie o tym, jak zespół w tytule odmienił moje życie przeciągając niżej podpisanego na Czarną Stronę metalu.
Spoiler Późne lata '90-2000. Mieszkającego w piwnicy Roteła opócz grzyba na ścianie i pająków pod łóżkiem straszy posępna muzyka serwowana przez rodziców pogodzonych z losem wychowywania kilkuletniego brzdąca. Przygnębiające Dead Can Dance przeplata się tu z agresywnym i obscenicznym Rammsteinem. Rotełowi podoba się Rammstein, jest masywny, monumentalny (mówimy tu o Sonne). Roteł niestety jest za mały, żeby wiedzieć, co to za muzyka. Roteł dorasta, idzie do gimbazy. Słucha jakiegoś umcy-bumcy w stylu Kalwi & Remi, szczytem marzeń jest składanka tekno z gazetki za 3,50, a mistrzami w swym fachu są artyści promowani przez Eskę. Szczęśliwie faza gimba mija szybko i z grubsza bezboleśnie i bohater opowieści słyszy w TV zwiastun jakiegoś filmu, w którym muzykę robi Rammstein. Roteł się fascynuje metalem. Tylko lekkim, żeby nie obrazić uczuć religijnych. Skutkuje to siłą rzeczy zakupieniem gitary w wieku lat 18 i pogłębianiu perspektyw muzycznych - Ajroni, Najtfisze, Theriony, tego typu rzeczy. Z takim bagażem doświadczeń Roteł dostaje się na studia i wchodzi w cięższe klimaty. Vader to jest ultymatywny zespół z największą siłą zniszczenia. Dalej jednak Roteł nie tknie blacku za Chiny Ludowe. Aż pewnego dnia, aktualnie dostępując szczęścia wysokiego rozwoju osobistego objawiającego się składaniem ołtarzyków Toolowi, słyszy poniższy album na YT czy innym Spotify.
No ok.
Ogółem - projekt zacny, robi to jeden gość siedzący gdzieś w Argentynie.
Poleciał trochę etnicznie - utrzymane w klimacie jakichś starożytnych cywilizacji z Sardynii, no nie wiem, nie jestem historykiem to się nie wypowiem. Dla mnie robi robotę.
Już samo intro, długie jak przyrodzenie właściciela Trabanta, tworzy atmosferę tak gęstą, że możnaby ją kroić nożem. I kiedy wchodzi gitara, już zdecydowanie mhroczna i zua, dalej czuć w tym jakąś melodykę i nieprzypadkowość.
A potem coś się odjaniepawla, wraz w wokalem pojawia się furia, wszystko przyspiesza i staje się na pozór chaotyczne tak jak nawałnica perkusji.
Na tym etapie z lekkiego odurzenia intrem przechodzimy w totalny trans, nie przerwany aż do końca albumu.
Każdy numer ma swój osobisty mikroklimat, który świetnie się wpasowuje w całość konsekwentnie opowiadając historię.
Nie będę zanudzał dalszymi szczegółami - recenzję znajdziecie
TU. Ja od siebie powiem tyle, że tak mi się spodobało, że kupiłem to coś w formacie cyfrowym, co mi się rzadko zdarza, i zajawkę mam tak nieziemską, że chcę od tej pory grać tylko takie rzeczy.
Fin.