Była już podobna nawijka w innym temacie. I tam ktoś całkiem dobrze streścił problem.
W skrócie - dzieje sie tak jak to opisujesz, Mother Puncher, ponieważ w oczach szefa sprzedawanie instrumentów niewiele się różni od sprzedawania ziemniaków w spożywczaku. Ma być zysk, sklep ma lśnić, w sumie to musi być zysk, masz rozrzucić ulotki na mieście po godzinach (autentyk z mojej rocznej pracy w muzycznym), po czym na koniec i tak najważniejszy jest... Zysk?
Czy pani Ziuta z warzywniaka z pasją rozmawia z Tobą o nowym gatunku pietruszki, którego kupno rozważasz?
Nie, bo: a) Ziuta dostaje za swoją pracę tyle, że wystarcza raptem na opłaty i w sumie ma w dupie co kupujesz; b) Ziuta nie pamięta kiedy była na szkoleniu z nowych odmian pietruszki, bo szef na imprezy branżowe to sam jeździ (można się dobrze nażreć na koszt dystrybutora pietruszki!), no i szef by wolał, żeby Ziuta sama zdobywała wiedzę (czyt. Po godzinach); c) Ziuta jest po marketingu i zarządzaniu i w sumie to bardziej się zna na potocznie rozumianym sprzedawaniu (czyli na wciskaniu kitu) niż na tej jebanej pietruszce, bo szef chce wyników, a nie pasjonackiego ględzenia z klientem, który poźniej i tak kupi na Allegro.
I wiesz co? W sumie nie dziwię sie takiemu podejściu "bossa" do sprawy - jak podliczysz miesięczne wydatki, do tego dodasz ilość hajsu zamrożonego na wystawie sklepowej, to serio odechciewa się prowadzenia tego biznesu. A pasjonaci w sklepie muzycznym wytrzymują od kilku miesięcy do kilku lat max. Bo niestety, często jedyna styczność jaką masz w pracy z instrumentem, to rozładowanie palety gitar z ciężarówki DHL'u.