Raczej chodziło mi o to, że jazz mi się kojarzy jednoznacznie z pseudointelektualną onanizacją poprzez granie/wsłuchiwanie się w coś bardziej udziwnionego i przekombinowanego niż wszelkie djenty, awangardowe black metale i inne napierdalanie miliona dysonujących ze sobą dźwięków w najdziwniejszych możliwych rytmach i metrum, byle było jak najbardziej "skomplikowanie, ambitne i świadome"; do tego jeszcze połączone z technicznym snobizmem, przy którym fani Pietruchy wymiękają. Czyli w przypadku jazzu to walenie gruchy to takie bardziej metaforyczne jest. No ale ja baaaaaaaaaardzo nie lubię jazzu, więc cokolwiek będę o nim mówił pewnie "nie będzie fair".