Cóż można dodać - ja też mam dość metalowych koncertów, na których człowiek się cieszy, bo przecież jak inżynier Mamoń, "lubi tylko te piosenki, które już zna". Innych nie polubi, bo gówno słychać. No, żesz kurwa. To nie jest nagłaśnianie, to jest walenie w łeb decybelami spod stopy (natomiast jaką częstotliwością gra całkiem głośny bas, to naprawdę nie wiadomo, kuriozum). Ale nie faszyzujmy. Trochę wioseł dało się usłyszeć i momentami było naprawdę fajnie. Zobaczyłem wreszcie na oczy Broderyka co na Dżeksonie Pomyka i zakochałem się bardziej niż w Ibiszu (na Sonisphere przespałem występ Megadeth w... jebanej kolejce po piwo :-))
To wiosło: ech, cholera, na zdjęciach można mieć zastrzeżenia do asymetrycznej dechy, ale na żywo... To jest piękne, naprawdę piękne i bardzo proporcjonalne urządzenie. Powtórzę się, ale rewers SLS Headstock to najlepsze, co mogło się tej gitarze przytrafić. A co do gry Brodericka - nie można na niego patrzeć, sukinsyna. Robot cholerny ;-) Rudy też grał elegancko i znienacka walnął pacyfistycznym tekstem utwierdzając mnie w przekonaniu, że trudno go, misia kolorowego, nie kochać :-)
Bardzo fajnie, że Megadeth zagrali zarówno sporo mocnych numerów jak i kilka pluszowych - naprawdę She Wolf i A Tout Le Monde bujały publicznością aż miło :-)) Fajnie że zagrali Sweating Bullets - selektywne utworki wychodziły najlepjej.
A Slayer? Walec. Trudno się nie cieszyć będąc przejechanym walcem. Postawiono im ścianę fejkowych Marszczali i - zapewne dlatego ;-) - brzmieli jak zza ściany. Wiosłom ucięło górę i nikt mi nie powie, że tak miało być, bo panowie tak chcieli. Brzmiało to chujowo, a tego zioma co zastąpił Hannemana prawie w ogóle nie słyszałem.
Tak czy inaczej, miło było po raz kolejny zobaczyć gnoma Kinga i roześmianego trolla Tomcia. To naprawdę magiczne doświadczenie. Och, ach.