Hej, ho.
1. Zadzwonił do mnie kolega, który widział, że mam w domu gitarę i rzekł, że idzie na koncert gdzie pewien gość z Australii też będzie grać na gitarze, a na imię mu Tommy. Ja na to "ha, jasne! Tommy, uznany artysta, znam jego wszystkie hity i w ogóle jestem, kuna fak, koneserem tej muzyki". No, skoro tak zadeklarowałem, to musiałem pójść i sprawdzić, czy aby na pewno nie pomyliłem postaci
Tommy grał na zepsutej gitarze, widziałem to wyraźnie; nie miała hambakiera, miała dziurę w środku wielką jak zad misia koala i brakowało jej co najmniej jednej struny. W dodatku jakaś taka zużyta była - nic zresztą dziwnego, skoro szarpidrut napierdzielał w nią bezlitośnie to łapskiem, to znów - no shit! - pędzlem.
Zawsze myślałem, że do poruszenia moszny potrzeba japońskich gratów, wzmaków Mesa Boobie, i-em-dżi HZ i Dżibsona robota. Jakże się myliłem! Na zepsutej gitarze z dziurą i bez struny można zajebać taki koncert, że proszę wstać.
I wcale nie było za dużo cyrku - była sympatyczna zabawa z publiką, było walenie z baśki w mikrofon i okładanie wiosła pędzlem, ale poza tym, były obszerne fragmenty chwytające za serducho, naprawdę. Absolutnie wyjątkowy był numer, o którym Tommy powiedział, że ukradł w nim kilka patentów pewnemu Indianinowi grającemu oryginalnie na flecie (ma się ów kawałek pojawić na płycie, która wychodzi niebawem, a do Bolski dotrze dopiero w przyszłym roku; jak znajdę gdzieś ja jutubie, to podrzucę).
PS Najzabawniejsze teksty Tommy'ego:
"I'm gonna play my new guitar. Ok, it was new, when I bought it around 1982 (stroi chwilę...) It was in tune, when I bought it!"
"For all the guitar freaks around here - I've now tuned my E string down to D. For all the rest - I'm just tuning my guitar" :-))
PS 2 Przed Tommy'm oraz przez chwilę zusamen z nim, grał Adam Palma - Polak, który w kwestii gitar z dziurą i bez hambakierów też ma chyba sporo do powiedzenia - naprawdę miło było posłuchać.
2. Zabawiłem się w archeologa - usłyszałem o pozostałościach dinozaurów i trylobitów w wapniu, które znałem pobieżnie i postanowiłem, wiedziony zdrożną ciekawością, sprawie się przyjrzeć.
Na koncert Martin Turner's Wishbone Ash przyszło jakieś 100 osób. No może trochę więcej - nigdy nie krzyczałem grupowo "sędzia chuj!" na stadionie, to i ocenić liczebności tłumu za bardzo nie potrafię. Ale naprawdę publika była mizerna.
Nie przeszkodziło to dinozarłom zagrać tak, że zbieram szczękę z podłogi jeszcze dziś i zastanawiam się, jak to się właściwie robi. Bez żadnego zadęcia, gwiazdorstwa (no, trudno o to w byłym kinie "Iwanowo" i przed setką ludzi..) na combach wyglądających jak Mesa Boogie F-50, panowie zasunęli takim ogniem, że klientela chciała pobić ochroniarza by dostać się do, pardon, sektora siedzącego pod sceną
Jestem wychowany na kolejnym po Wishbone Ash pokoleniu kudłatych jaskiniowców grających urocze harmonie na gitarach i byłem przekonany, że to porwie mnie najbardziej, ale myliłem się - fragmenty z harmoniami na gitarkach były piękne, lecz absolutnie rozwaliły mnie 3 głosy w wokalu. No żesz kurde, powiało tamtymi latami. Jak to powiedział frontman: "it's from the album released around 1907.. no wait - 1970, or so"
W pamięci miałem wdrukowany tylko jeden cały utwór tej kapeli: "Persephone" z piątej płyty. I wiecie co? Zagrali go. Ależ była jazda.