Tak mnie naszło po ostatnim koncercie "Tides From Nebula" w szczecińskim Słowianinie. Czemu do jasnej ciasnej na każdym koncercie klubowym, jaki by to nie był klub, rodzaj muzyki i ranga zespołu, zawsze jest za głośno? Jeszcze powiedzmy, że rozumiem, jak nakurwia BLS, Dream Theater albo Vader. Co prawda, i tak jest to bez sensu, bo powyżej pewnego natężenia dźwięku nie da rady słyszeć muzyki, zostaje sam hałas. Ale przy raczej czilałtowych zespołach grających blues/rock/instrumental... Po jaką cholerę akustycy cisną wszystkie możliwe heble do oporu na max? Ilekroć byłem na koncercie w zamkniętym pomieszczeniu (poza akustycznym Guitar Duo, Tommym Emmanuelem i Paco De Lucią), zawsze wszystko, a zwłaszcza gwiazda wieczoru, była po prostu za głośno?