Moja zajebista funfela, sopranistka z opery poznanskiej, z ktora widzialem sie w weekend tak mi mowi: "Wrobel, ja to Wam rokowcom zazdroszcze, ze potraficie tak cos z niczego zrobic.My to musimy miec partyture, orkiestre etc, a wy bierzecie gitare i juz nagrane"
Zrobilem duze oczy i mowie: "Chyba Cie kobieto pojebalo. Was jest po prostu o 148 osob w kapeli za duzo. Stad to zludne wrazenie. Cala reszta, w sensie procesu tworczego, jest identyczna. I wyobraz sobie, ze niektorzy tez znaja nuty." No, ale wezcie teraz powiedzcie komus, ze calkiem niepotrzebnie studiowal 5 lat muzyke na akademii...
Znajome mi osoby po szkołach muzycznych twierdzą, że granie czegoś "swojego" jest wręcz "niemile widziane"!!! Wielki Brat czuwa, czy jak?! Bardzo się cieszę, że w głębokim dzieciństwie nie dostałem się do muzycznej. Żal mi tej zdecydowanej większości absolwentów, którzy zostają przerobieni na magnetofony, czyli ich los to jak najlepsze otworzenie utworów sprzed wieku - normalnie zajebiście! Domyślnej mniejszości mi nie żal, bo to te KILKA gwiazd muzyki klasycznej/jazzowej wielkiego formatu, które z tego żyją. (Bo "praca w orkiestrze" to NIE JEST finansowe wyróżnienie...).