Od długiego czasu zadaję sobie pytanie, czy jest taka zależność pomiędzy skillem a popularnoscią? - nie tylko w Polsze. Jest - dokładnie odwrotnie proporcjonalna. Im bardziej zaawansowany technicznie instrumentalista - tym więcej skupia wokół siebie fanatycznych onanistów, skutecznie przesiewając "normalną" publikę. Takiej najczęściej wystarczy żeby Cię uznać za "Gitarzystę" jak zrobisz porządnego benda w wysokiej pozycji. Żaden z artystów, który jest
faktycznie,
powszechnie znany i rozpoznawalny, którzy przychodzą mi od razu na myśl - nie był szrederem. Już gdzieś pisałem - Kerrego to nawet nasz wokalista zna, a "kto to Rusty?"... To samo Clapton, BB, Jimi. Trzeba grać od serca i - jak napisał Pstry - mieć energię, ogień z dupy!
Znam takich typów, którzy przewijali się i zawsze będą się przewijać w świecie muzy (coś jak pisał dom?n): zadufani kolesie z idealnymi proporcjami pasków, geometriami kostek i skal, z wystylizowanym przedziałkiem, uśmiechem. Sztuczni na maksa. Nawet coś potrafią, a jakże. Ale bez przykładania stetoskopu do głowy - z daleka bije poświata "jestem zajebisty, stworzony do wyższych celów, pokłony chuje!". Wkurwiają mnie, omijam z daleka. Ich oczy patrzą wstecz, na samych siebie. Na szczęście w 99% nie wychodzą poza poziom "local hero dla dzieci z domu kultury". Od razu się czuje, czy ktoś ma talent, serce do grania. Cobain nawet gitarę źle trzymał
, ale do dziś rozpierdala. Nieraz niepozorny chłopak w kącie sceny zapadnie w pamięć, a obstawiony rackami ziom to coś jak małpa w zoo. Yo.